2009 – nowy sezon i nowe podejście do sprawy

Hm pierwszy wpis na blogu, od kiedy? Od mniej więcej roku… Świetny przykład konsekwencji i regularności, nie uważacie?

Mógłbym się tłumaczyć, jak to pochłonęły mnie inne hobby, zajęcia, treningi, praca zawodowa, nauka, ratowanie świata, praca nad lekarstwem na raka, itd., ale raczej tego nie zrobię. Po pierwsze, i tak nikt w to nie uwierzy (i słusznie :-P) a po drugie, co to kogo obchodzi…

Zdecydowanie lepiej przejść do adremu 🙂 i napisać kilka słów o aktualnych moich planach treningowo – sportowo –wyjazdowych i co w związku z nimi.

Generalnie od czasu ostatniego wpisu na blogu starałem się kontynuować (dalej;-)) mój trening pseudo – crossfitowy, w czym odniosłem nawet niejakie sukcesy (3 muscle-up w serii, go me!). Do tego dorzucałem pewne ilości biegania (tzn. jak tylko zaleczyło mi się złamanie zmęczeniowe z wiosny 2008), roweru i szlachetnej sztuki bicia po mordzie pod czujnym okiem mojego niezastąpionego kolegi Marka P. . Wszystko szło pięknie, chociaż bez żadnego konkretnego planu, aż do zimy 2008, kiedy to ze zdwojoną siłą wróciła mi zajawka na zajęcie, które kiedyś tam dawno temu wciągnęło mnie w cały ten młyn sportowo – treningowo – outdoorowy. A jest to nic innego, niż wspinanie. Swego czasu (czyli w późnym liceum i na wczesno –  środkowych studiach) poświęcałem wspinaczce dosyć sporo czasu, były jakieś wyjazdy w skały, trenowanie na ściance po 2 – 3 razy w tygodniu itd. Jakichś spektakularnych efektów nie osiągnąłem, ale co wywspinałem to moje. Potem, głównie w związku z tzw. przetasowaniami życiowymi wspinaczka odeszła powoli na boczny tor, co doprowadziło w rezultacie do prawie trzyletniej przerwy (!).  Szczerze mówiąc, nadzieje na przerwanie tej przerwy 😉 miałem dość małe, bo do wspinania, bardziej nawet niż do wielu innych sportów, trzeba grupy zaangażowanych i do tego zaufanych osób. A tu życie płynie nieubłaganie i okazuje się, że moi dawni wspinaczkowi koledzy już się w to nie bawią, bo albo znaleźli sobie inne hobby, albo pochłania ich praca, rodzina itd. itp. (jakże typowe…). Na szczęście udało mi się (w sumie przypadkiem) spiknąć z człowiekiem, który mimo obowiązków „dorosłego życia” też ma zajawkę na wspinanie i co więcej, ma czas i ochotę żeby się kilka razy w tygodniu w to pobawić a nawet raz na jakiś czas wyrwać się w skały albo i jakie góry.

A zatem od grudnia zeszłego roku wspinam się znów regularnie (póki co ta regularność ogranicza się do dwóch-trzech treningów na tydzień jak dobrze pójdzie) i nawet coraz lepiej mi to idzie.

climb Krtiny

Więcej, pojawiła się szansa, że uda mi się zrealizować jeden z moich wielkich celów, który wlecze się za mną od zapadłych czasów licealnych, a mianowicie – pojechać na kurs wspinaczki wysokogórskiej (tzw. taternicki) i go ukończyc. Jesteśmy już zapisani u świetnego instruktora i wszystko wskazuje na to, że w pierwszej połowie sierpnia będę miał wreszcie okazję przekonać się jak to jest, kiedy się wdrapuje na kilkusetmetrową ścianę jakiegoś alpejskiego trzy- albo czterotysięcznika a potem trzeba z tej ściany założyć zjazd (z przesiadkami… OMG!) i bezpiecznie wylądować z powrotem u podstawy.

Nie żeby był to jedyny cel, który postawiłem sobie w tym sezonie… Otóż zawiadamiam, że w końcu, po dwóch latach nieudanych prób, w tym roku uda mi się wreszcie wystartować w owianym ponurą sławą Biegu Rzeźnika. Jesteśmy z kumplem już zapisani, wpisowe przelane (jak ktoś ciekawy, to figurujemy na liście jako team Hajdamaki) no i za trzy tygodnie będzie Rzeźnia ;-).

Do tego dochodzą oczywiście „zwykłe” cele treningowe w stylu: utrzymać jako – taki poziom ogólnej siły i wytrzymałości (Crossfit), opanować kilka prostych sztuczek gimnastycznych (muscle-up na drążku już mi w miarę idzie a flagę mogę spokojnie trzymać z nogami do góry i pracuję nad opuszczaniem się do poziomu, póki co z nogami maksymalnie na boki).

Podsumowując, wychodzi mi niezły miszmasz różnych celów treningowych, które nie do końca są w zgodzie ze sobą… (такая судьба, co zrobić). Pytanie, jak pod to wszystko trenować?

Po pierwsze, nauczony doświadczeniem wiem, że robienie więcej niż 2-3 treningów biegowych na tydzień mi nie służy („…może nie jest Pan terminatorem”… dr Z. Czyrny po zdiagnozowaniu u mnie pęknięcia zmęczeniowego w prawej kości piszczelowej). To samo odnosi się do wspinania – więcej niż trzy sesje w tygodniu i stawy w palcach kategorycznie odmówią naprawy gwarancyjnej dalszej współpracy… Treningi crossfitowe może i dałoby się robić nawet 4-5 razy na tydzień, ale wtedy straciłbym jakiekolwiek przygotowanie specyficzne, które jest jednak nie do przecenienia przy trenowaniu pod konkretne zadania.

W związku ze wszystkim powyższym, należy zastosować lamerską zasadę złotego środka i przyjąć plan zrównoważony, który ogólnie wygląda tak, że w tygodniu mieszczą się:

  • Dwa treningi wspinaczkowe na ściance (bądź w skałach, jak Bóg da),
  • Dwa treningi biegowe (jeden intensywny z interwałami/podbiegami drugi długi, wytrzymałościowo/tempowy),
  • Dwa treningi ogólnorozwojowe „inna Crossfit stylee” (mogą być siłowo/gimnastyczne albo przeciwnie – wytrzymałościowe na zasadzie HIIT, plus elementy pro-wspinaczkowe, siła nóg pod Rzeźnika/góry itd. Wielką zaletą takich treningów jest to, że można je dostosowywać praktycznie pod wszystko),
  • Jeden dzień odpoczynkowy bez żadnego „konkretnego” trenowania

To jest oczywiście plan maksimum, który niekoniecznie i nie w każdym tygodniu może być i będzie realizowany, głównie z uwagi na pracę, inne zajęcia, nieprzewidziane przeszkody, siły wyższe itd.

Kiedy myślałem jak tu wyciągnąć z takiego treningu maksymalną korzyść dla każdej z moich trzech „dyscyplin” (hehe…) a przy tym zachować odpowiednią równowagę „anty-kontuzyjną”, przyszedł mi do głowy pomysł robienia czterotygodniowych mezocykli, w których w trzech pierwszych tygodniach nacisk padałby na jeden typ treningu (tzn. pierwszy tydzień – 3 x wspinanie, mniej innych, drugi tydzień – 3 x bieganie… itd.) a czwarty byłby „idealnie zrównoważony” i do tego odpoczynkowy (np. po 1 treningu z każdej dziedziny). W teorii wygląda to fajnie, tylko boję się, że może nie przetrwać konfrontacji z „prawdziwym życiem”, jak większość nadmiernie skomplikowanych planów.

Tak to wygląda w skrócie. Niestety nie zostaje mi już zbyt dużo czasu ani sił na poważne potraktowanie roweru ani na zgłębianie tajników obrony przed dostaniem po ryju (jak również dawania po ryju innym) ale, jak to mówią w Ameryce, всех не преебёш. Może po wakacjach, kiedy Rzeźnik i wspinanie w Alpach będą już za mną, przeredaguje trochę plan treningowy i położę nacisk na inne dyscypliny, niż teraz. Zobaczymy.

Jeżeli wena na blogowanie mi się utrzyma to będę raczył Szanownych Czytelników wpisami o treningach, moich celach i (braku) ich realizacji, różnych teoretycznych i praktycznych głupotach wygrzebanych w sieci, recenzjach nowości na rynku literatury tematycznej i co tam jeszcze mi przyjdzie do głowy. W międzyczasie polecam zapoznać się z moimi gościnnymi występami na blogu Quertiego – pk4, gdzie udzielam się w charakterze dyżurnego Fitmana.

Tyle na razie.

Pozdrawiam!

Jedna odpowiedź

  1. No to teraz musisz napisac o Rzezniku. Nia ma bata.

Dodaj komentarz